Translate

środa, 15 kwietnia 2015

Bruksela w pomidorach.

Wyszłam na promenadę i oczywiście leje!
Lało tak, że odpalony papieros przemókł natychmiast i zgiął sie w niemym wyrazie rozpaczy! Deszcz i wiatr usiłujący zdmuchnąć mi głowę, a ja jedynie w lichej kurcince juz przemoczonej! Pewien kierowca
popatrzył na mnie współczująco, chroniąc sprytnie swojego papierosa przed zakusami strug deszczu. -Nie przejmuj sie - zagadnął -Tutaj zawsze tak, ale w mieście nie pada.-Posłał mi oczko.
"Cóż" pomyślałam przybita "zobaczymy". Wróciłam do środka bo zęby zaczęły mi sie gwałtownie trząść, złapałam torebkę i pomaszerowaliśmy na granice.
Uśmiech, dowód, uśmiech. Witamy w Belgii. I juz. Komfortowe autobusy czekały na podróżnych na stoczniowym parkingu. Zastanawiałam sie dlaczego wszyscy taszczą ze sobą walizki, skoro i tak będą wracać i spać w tych samych kabinach ale widać byli bardzo przywiązani do swojego dobytku i woleli mieć go przy sobie. Ja bym sie nie obraziła gdyby ktoś buchnął wczorajsze skarpetki mojego przyjaciela, bo kajutka mała i dobrze ogrzana...

Zmiana krajobrazu z angielskiego zawsze działa na mnie kojąco. Ładne zadbane domki, urocze ogródki i Bruksela. Autobus zatrzymał sie w ładnym parku, poinformowano nas, że powrót o godz:17:00 czasu europejskiego i można iść gdzie Cie oczy poniosą. Ponieważ jestem totalną ignorantką podróżniczą, zupełnie nie przygotowana na to co chce zobaczyć, nigdy nie wiem co zrobić.
Pasażerowie statku rozpierzchli sie jak mrówki we wszystkie strony świata. Na mojej twarzy niepewność typu "No i co robimy?" 


Ruszyliśmy przed siebie, podziwiając widoki. Cudny park z wiosennymi kwiatami doprowadził nas do brukowanych wąskich uliczek. W każdym oknie wrzosy bądź inne kwiatki oznajmiające koniec zimy. A żeby było jasne. Faktycznie w mieście deszcz nie padał i nawet wyjrzało słońce. Spacerując niespiesznie i bez celu chłonęłam widoki. Z każdego sklepu czy kawiarenki słychać było rzewna muzykę kojarzącą mi sie z Francją .
Belgijczycy używają swoistego języka (flemish) jest to mieszanina francuskiego, niemieckiego i angielskiego. Ale potęga angielskiego jest wielka i bez problemu porozumiesz sie z każdym! Sprzedawcy w swoich maciupkich pamiątkarskich sklepikach mówią po włosku, francusku, angielsku, hiszpańsku a niektórzy nawet po polsku! Centrum Brukseli przypomina Kraków ale ogólne wrażenie takie bardziej Francuskie,


Wąskie uliczki, muzyka, male restauracyjki,sklepiki, delikatesy. I jakoś tak przyjaźnie nastawieni, częstujący czekoladkami...
Kupując kawę otrzymujesz mini zestaw słodyczy, cukru, mleka. Do drinków dostajesz orzeszki, chrupki albo czekoladkę :) 
Ogólnie miałam wrażenie zatrzymania i zwolnienia. Zwłaszcza, ze ok godz:12:00-14:00 jest sjesta.
Większość sklepów jest zamknięta.
Szaleństwo zaczyna sie w części gdzie znajdują sie firmowe sklepy. Tam wszyscy gonią. Polują na wyprzedaże, okazje po czym objuczeni pakunkami ( to po to im te walizy!) z obłędem w oczach z piana na pysku wracają, targając swoje wielkie toboły. Głusi i ślepi na wszystko bo przecież torebka Prady jest ważniejsza od jakiś doznań estetycznych!

Bruksela słynie z paru rzeczy. Koronki i hafty to pierwsze co rzuciło sie na mnie. Czekolada a zwłaszcza trufle, piwo- ilość gatunków nie do ogarnięcia, czarownice i sikający chłopiec. Co do dwóch ostatnich nie mam pojęcia ale w sklepach pamiątkarskich czarownice, wiedzmy i inne maszkary wiodły prym. I ten sikający chłopiec... zagadka.
Pewnie istnieją jakieś legendy na ten temat ale ja nie znam, mnie interesują widoki, klimaty, smaki i zapachy.
Apropos smaków- nadeszła pora, ze żołądek domagał sie jakiegoś pożywienia. 
Trafiliśmy na centrum gdzie restauracja była przy restauracji, oferując wszystko czego dusza zapragnie.
Moja pragnęła spróbować czegoś lokalnego. Jak sie mogłam domyślić nic z tego.
Moj przyjaciel jest wlochem i nie będzie posilać sie zadnym barachłem z innego kraju bo a nóż będzie nie dobre a po co płacić za nie dobre?!
Zadziwiające jest to, ze on jest Master Chef (Szef kuchni) z Włoch. Potrafi ugotować , upiec, usmażyć prawie wszystko ale jeśli chodzi o restauracje, nie spróbuje nieznanego.
I tak oto po wybraniu prze zemnie belgijskiej restauracji tak mi podniósł ciśnienie, ze w ciągu dwóch minut siedzieliśmy juz we włoskiej.
Zapytałam czy mam jeść spaghetti ale nie pojął aluzji wmawiając mi, ze danie które dla mnie zamówił to jest własnie "flemish stew" ( gulasz regionalny)
On pozostał przy swoich włoskich potrawach. Jako starter oczywiście kociołek małż.
Kociołek był wielki jak dla dwóch osób aż nadto ale jednak nie syty Ale całkiem dobre to. Za to mój gulasz - porażka. Mial być to gulasz z zająca ewentualnie z wołowiny a dostałam??? 
Wieprzowinę w brązowym sosie z frytkami, chwała Bogu dorzucili trochę zielska do dekoracji ;)
I tak z próbowania lokalnej kuchni wyszło jak zwykle ale próbowałam czegoś wyjątkowego mimo wszystko.
Byla to kulka salami z truflami z jednych ulicznych delikatesów. Pocięta w cieniutkie plastry- niebo w gębie ale to specjalność włoska, przysposobiona w Belgi. Jak nie cierpię salami takie mogłabym jeść :)








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw proszę ślad po sobie :) Każdy komentarz motywuje nas do dalszych wpisów. Jeżeli spodbal Ci się wpis, proszę udostępnij swoim znajomym by tez mogli zobaczyć. Wszelkie sugestie mile widziane:) Jezeli nie masz konta możesz dodać komentarz jako "anonimowy".